poniedziałek, 6 października 2014

Bułeczki z zakopiańską koniną, czyli kilka słów o relatywizmie moralnym

      Jakiś czas temu wzięłam się za pieczenie bułeczek z ciasta drożdżowego. Jak wiadomo, drożdżak ma to do siebie, że nosi znamiona żywej i dość buńczucznej małej istoty - rośnie szybko, a najczęściej również kapryśnie (nie można go przeziębić, bo kipnie, a już za żadne skarby nie wolno pozwolić mu wzrastać za długo - wyjdzie z michy i zalepi nam pół kuchni). Mając to wszystko na uwadze, wzięłam się za zagniatanie ciasta z należytą nieufnością, raz po raz zerkając, czy powoływana przeze mnie do życia istota nie postanowiła właśnie mnie zdradzić. Miałam chyba dobry dzień, bo po kilkunastu minutach zabawy mogłam wsadzić mojego drożdżaka do miski, przykryć go ściereczką i odstawić w ciepłe, nieprzewiewne miejsce. Potem, niczym mamka pilnująca wyrodne dziecko, usiadłam obok i rozpoczęłam towarzyszenie drożdżakowi w rośnięciu. Rytuał pilnowania zainicjowało przeglądania prasy. I tu, jak przysłowiowy grom z jasnego nieba, trzasnął mnie tekst z Gazety Wyborczej - Po wprowadzeniu meleksów konie z Morskiego Oka trafią do rzeźni? "Demagogia! To zależy od fiakrów".
     Żeby sprawa była jasna... Na świecie jest niewielu ludzi, którzy tak, jak ja kochają i szanują zwierzęta (nie jestem z tym do końca normalna, spokojnie mogłabym zostać zwierzaczkowym Szymonem Słupnikiem). Konie są moją miłością pierwotną, zapatrzeniem jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa, szczyptą magii w codzienności. Od lat z różnym skutkiem jeżdżę konno. Bywało tak, że ciężko pracowałam w stajniach i byłam najszczęśliwsza na świecie. Jako wolontariuszka pomagałam w Przystani Ocalenie, przytulisku dla koni wykupionych z transportu na rzeź, gdzie wystarczająco napatrzyłam się na przejawy okrucieństwa wobec zwierząt (nie tylko koni). Wielokrotnie podpisywałam petycje przygotowywane przez różne fundacje w celu poprawy losu czworonogów... A tu coś takiego! Dorota Wiland - prezes Fundacji na Rzecz Ochrony Zwierząt (!) lus Animalia w jednej z największych polskich gazet propaguje nic innego, jak kolejną odmianę moralnego relatywizmu czy też skrzywionego utylitaryzmu:

{...} trzeba powiedzieć jasno, że jeśli nie zakaże się tego transportu teraz, to te konie i tak trafią do rzeźni. Z tą różnicą, że najbliższy rok spędziłyby jeszcze na tej katorżniczej pracy. Ich ofiara nie pójdzie na marne, ponieważ zakaz używania tych koni spowoduje, że w perspektywie kilku lat uchronimy od tego losu co najmniej kilka tysięcy z nich.


Tak mnie trzasnęło, że przypomniałam sobie pytanie, które (jeszcze w liceum) na warsztatach dziennikarskich organizowanych przez Uniwersytet Jagielloński zadała mojej klasie jedna z wykładowczyń. Pani ta, powiedziała wówczas: Wyobraźcie sobie, że jesteście korespondentami wojennymi. Robicie reportaż z kraju ogarniętego wojną. Co zrobilibyście w następującej sytuacji - widzicie umierające z głodu dziecko. Możecie albo zrobić mu zdjęcie i wstrząsnąć opinią publiczną na całym świecie (a co za tym idzie, pomóc tysiącom dzieci w podobnym stanie) lub nakarmić je. Pamiętam, że dyskusja, która nastąpiła po pytaniu była wyjątkowo burzliwa. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, że można zarówno zrobić zdjęcie, jak i pomóc dziecku. Tak samo, jak Pani prezes Wiland nie przyszło do głowy, że jawnie głoszony przez nią relatywizm moralny, kłóci się z podstawowymi wartościami, jakich bezwzględnie bronić powinny zarówno fundacje działające na rzecz ludzi, jak i zwierząt. Wiland chce poświęcić kilka koników na ołtarzu dobra tysiąca koni, (Boże, jak to w ogóle brzmi?), a kto inny nie nakarmi umierającego dziecka, tylko pokaże światu film opowiadający o tym, jak dzieciątko kona z głodu. Na pewno dzięki temu świat stanie się lepszy - i w pierwszym i w drugim wypadku ocalone zostaną tysiące. Fajno, nie? Liczby świadczą same za siebie, a żyjemy w wieku skrajnego racjonalizmu (czego nie policzysz, to nie istnieje).
     Nie wspomnę już o tym, że każdą dużą organizację pożytku publicznego stać na wykupienie od górali koni znad Morskiego Oka (nawet po kilkukrotnie zawyżonej cenie). Opinia publiczna wyniosłaby fundację, która w końcu zrobiłaby porządek z zakopiańskim bałaganem do rangi zbawcy - żaden wrażliwy i myślący człowiek nie odmówiłby przedsięwzięciu wsparcia finansowego. Górale, z natury uparci, musieliby ustąpić - oni też mają granice wytrzymałości (w stadninie, gdzie obecnie jeżdżę, jest koń, który pracował na drodze do Morskiego Oka i jakimś cudem udało się go zdobyć). Niechże fundacje konie wykupią (a nie jawnie posyłają do rzeźni) i zapewnią wsparcie finansowe przy nabywaniu melexów. Z cudownej Unii też powinno udać się wyłuskać co nieco na ten cel.  Myślicie, że sprawę można rozwiązać bez kolejnych ofiar ze zwierząt? Na pewno można!

Ufff... Żeby osłodzić Wam nieco ten nielekki wpis, tautologicznie cofam się do początku i podaję przepis na wyhodowanie drożdżaka w odsłonie razowo-żurawinowo-otrębowo-ziołowej.

Składniki:

- 1 szklanka letniego mleka,
- 2 jajka (temperatura pokojowa),
- łyżeczka soli,
- łyżka cukru,
- 110 g masła,
- porcja suchych drożdży na kilogram mąki (ok 3-4 łyżeczek),
- szklanka mąki pszennej,
- trzy szklanki mąki razowej pszennej lub żytniej (najlepsze wychodzą z Basią z Pełnego Przemiału - typ 1850),
- żurawina cała lub posiekana (ilość według gustu, ale nie przesadzajcie, bo bułeczkom będzie trudno wyrosnąć),
- otręby (też nie przesadzajcie),
- zioła prowansalskie lub inne, które lubicie,
- 1 jajko do posmarowania bułeczek przed pieczeniem.

Drożdżaka można wyrobić ręcznie lub mikserem z przystawką do ciasta drożdżowego. Ja łączę te sposoby. Najpierw miksuję składniki (na niskim biegu, żeby nie zepsuć silnika), potem wyciągam ciasto i ugniatam je łapkami. Do miksera wkładam mąkę, cukier, sól i roztrzepane jajka. Podgrzewam mleko i rozpuszczam w nim masło. Chłodzę je do temperatury pokojowej i dodaję do reszty składników. Całość miksuję przez kilka minut, aż drożdżak zaczyna wyglądać jak rozmemłana plastelina. W razie potrzeby odrobinę podsypuję mąką, żeby ciasto nie zostało na ścinkach miski od miksera. Dodaję żurawinę, otręby i zioła, i znowu wyrabiam przez kilka minut. Po osiągnięciu zwartej, prawie nielepiącej się konsystencji wyjmuję ciasto i kończę zagniatać je ręcznie (stolnicę  i dłonie oprószam mąką). Jest to moment, gdy drożdżak dojrzewa do wyrastania. Gdy nie lepi się do rąk, formuję z niego kulę, delikatnie ją spłaszczam, wkładam do miski i przykrywam ściereczką. Chowam w bezpieczne, ciepłe miejsce i czekam, aż podwoi swoją objętość. Najczęściej zajmuje to 1,5 - 2 h, ale trzeba pamiętać, że drożdżak jest istotą kapryśną i nigdy nie wiadomo, co wykombinuje; na wszelki wypadek dobrze jest, co jakiś czas do niego zaglądać.




     Gdy proces wzrastania dobiegnie końca, przystępuję do niecnego odrywania z drożdżaka fragmentów ciasta i formowania z niego bułeczek. Pamiętajcie, że bułeczki lepi się na zasadzie składania rogów pod spód i napinania góry. Google mieszczą w sobie pokaźną ilość filmików na ten temat. Uformowane bułeczki kładę na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Odstępy między nimi powinny być dość duże, żeby podczas pieczenia ciasto nie zlepiło się ze sobą. Po położeniu na blaszce małe drożdżaki potrzebują jeszcze czasu do wyrośnięcia (prawie do podwojenia swojej objętości, co zajmuje zazwyczaj około 0,5 h). Przykrywam je ściereczką i znowu mamkuję z boku. Gdy wyrosną, smaruję je rozbełtanym jajkiem (można dodać do niego łyżkę mleka) i posypuję otrębami oraz dekoruję żurawiną. Przed smarowaniem można bułeczki naciąć; mniej popękają w trakcie pieczenia. Posmarowane maleństwa wkładam do piekarnika nagrzanego na 180 stopni z opcją termoobieg. Piekę około 25-35 minut. Gotowe wykładam na ruszt do wystygnięcia. Biję po łapach, żeby nikt nie jadł, zanim wystygną.